Dla Seamusa Heaney’a
Obudził mnie w Dublinie jękliwy głos czajek.
O poranku ich krzyki mają dziwne brzmienie,
jak dusze tak zgubione, że nie doświadczają
ani tęsknoty, ani żadnego cierpienia.
Płyną obłoki z czterech różnych wysokości,
jak gdyby teatr sztuce wyszedł na spotkanie,
improwizując brajlem post scriptum wściekłości
bezsilnej i zawziętej, w zmatowiałej ramie.
W martwym parku majaczą rzeźby czy kamienie.
Aż drgnąłem: jestem w domu — koło niego raczej.
Egzystencja w trzech czwartych, to odnalezienie
siebie w niezrozumiałym okrzyku rozpaczy,
albo też całkowitej zakamieniałości.
W tym mieście, które nie jest miejscem mych narodzin,
mógłbym nawet, nabrawszy odwagi, najprościej
umrzeć, ale na pewno nie mógłbym zabłądzić.
Krzyki dublińskich czajek! (Kres wszelkich gramatyk,
przypis dźwięku do próby zwalczania do końca
powietrza z dodatkami sum uczuć pramatek
w chwili gdy wykrywały niewierność praojców)
Szarpały słuch dziobami jak kurtynę, z wolą
i potrzebą ukrycia dłużyzn za zasłoną
i liter, aby zacząć znowu swój monolog
od czystego, lecz bardzo okrutnego tonu.
Josif Brodski
tłum. Katarzyna Krzyżewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz