Słuchając muzyki Mozarta
"Pogodnych godzin tylko mierzę przepływanie",
kilka słów mówiło, pręt żelazny na ścianie
zegara słonecznego. I ja też czytałem
inskrypcję tę łacińską, tak bardzo być chciałem
owym wesołym starcem w głębi smutnej duszy,
co takie mądre kazał ryć litery w głupim
kamieniu... Chociaż, kto wie, czy błyskiem nie była
przelotnym lub jedynie czy się nie zrodziła
z przekory, z intuicji owa myśl? I we mnie
bywały one kiedyś... Teraz cienie ciemne,
od światła cięższe, tylko pozostały... Trzeba
ponad chmurami schwytać wieczne lśnienie nieba!
złocistą słońca powódź! jego morze! chwile
nieważkie, lotne, ciche jak skrzydła motyle,
jak pocałunki słodki czar lekkomyślności,
ją nade wszystko, w której upojenie gości,
młodzieńczą rozkosz, której ponowienie późne
żal tylko niesie, skargi i wymówki próżne:
jak alkohole lotną i z dzikich najdzikszą
tę ważkę świteziankę od błyskawic szybszą,
ten ogień błękitno-maliowy, który
z szelestem się unosi spiralnie do góry,
zatacza z ukochanym ósemki i płynie
przez południa upalne i w zmierzchu godzinie!...
Wśród bagien i szuwarów, nad jezior obszary,
pod roziskrzonym niebem, ciałem tylko stary,
znów dzisiaj lecę... (Ejże! - mruczy we mnie owa
potworna prawda) ...Tak, tak, trzeba mi od nowa
doścignąć dziś raz jeszcze ten lot bezcielesny,
mój Boże, to pływanie, jak za lat mych wczesnych
dzieciństwo to robiło: raz jeszcze z powrotem
wzbić się w górę jak komar powłóczystym lotem,
unosić jak syrena, łagodnie falować;
nie pragnę nic, jak tylko niezmiennie żeglować
po wiecznym czystym niebie, a i dzisiaj nawet,
gdy wyobraźnia niesie duszy mojej nawę,
gdy rozum mnie wstrzymuje, wnet unosi ona
obraz, co jak batuta w górę podniesiona
wskazuje trąby, skrzypce, potem lekko zgięta
rozbrzmiewać każe fletom z woli dyrygenta!
Więc kiedy światło, słońce, pogodę, jutrzenkę,
zapachów taniec, cichą niby wiatr sarenkę
trzeba mi teraz przynieść z błękitów wysokich,
z ich spienionych kipieli, stamtąd gdzie obłoki,
by mnie gorące, nowe prądy przenikały,
nie potwory z Grenlandii, zimne, jak ten biały
polarny niedźwiedź, czarny mors straszliwy,
przez które tyle cierpi biedak nieszczęśliwy,
że tak jak on bym wolał sprzedać piekłu ducha
i bojąc się ich grozy, lękając się słucham
Mozarta i o wiośnie przyszłej lub o lecie,
które minęło, myślę (a i ono przecież
już pięćdziesiąte piąte, więc też stare było!)
i westchnę; lecz, uzdrawiaj, znów obdarz mnie siłą,
muzyko, ty Wszechświata słodkie bólu tchnienie,
zaczarowany rytmie, błogie upojenie
nadziei, wiary: smuga złocista przez pokój
biegnie i w sercu niczym niezmącony spokój,
i szklanym żarem jasno promienie płonące,
pod morskim seledynem żywych liści lśniące,
i mądrość tych pogodnych starców, owa mądrość,
jaką zapewne posiadł ten, co radą mądrą,
ów zegarmistrz słoneczny, który "Non numero
horas nisi serenas", swą przestrogą szczerą
upomina nas, kładąc te słowa łagodne:
"W pamięci chowam tylko godziny pogodne".
Lőrinc Szabó
przełożył Bohdan Zadura
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz