Li Kan żegna się pod drzewem - Harry Martinson

Li Kan żegna się pod drzewem

Przybyłem z Taikalan, żeby się pożegnać.
Jesień powiała w wietrze, pewno na wędrowca.
Wiele lat minęło, jak tutaj siedzieliśmy ostatnio.
Drzewo nie ma już tych samych liści.
My nie mamy już tych samych włosów ani skóry.
Co najpierw uderza w oczy, to nieobecność i zmarli.
Nasze grono, to teraz tylko trzech.
Wśród tych, którzy wywędrowali przez przełęcze,
jest Li Ti.
Malował piękne obrazy rzek i strug na Górach Deszczów.
Odszedł w czasie podróży przez przełęcz Lao-hu-Nan.
Utonął w śniegu.
Sam usłyszałem o tym dopiero po trzech latach.
Moja małżonka Tien Fang, która była jeszcze wtedy przy życiu,
weszła i opowiedziała ostrożnie o wypadku.
Myślałem, że spadam w przepaść.
Postanowiliśmy tego dnia nie jeść.
Rok później w miesiącu dobrej pogody
odwiedziliśmy tę przełęcz, gdzie odnaleziono Li Ti.
Teraz były tam tylko skały i pustynny wiatr.
Złożyliśmy trzy święte gałęzie, które zabraliśmy z sobą.
Mówię o tym,
albowiem wspomnienia o przyjaciołach, którzy odeszli,
i pamięć ukochanej żony
więcej są niźli mądrość.
Cóż po mądrości,
skoro zostało nas tylko trzech.
Skoro zebraliśmy się tutaj my trzej, którzy przeżyliśmy,
niech mądrość odpoczywa.
Niech odbite wspomnienia zadźwięczą na lutni.
Wypijmy powoli wino i zagrajmy melancholijną pieśń
o samotnej Latarni Wodnej na rzece Lu.

Harry Martinson
przełożył Leonard Neuger

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz