Zamieć w Massachusetts (fragment)
Śnieg pada - sypie któryś dzień z kolei.
Czarne odzienie natychmiast bieleje.
Pól już nie widać. Miasto zasypało.
Bielej nie może być - już tak jest biało.
A jednak - może. Po to idzie zegar,
choć mniej ma minut niż płatków w tych śniegach.
Gdy zapadają nocami ciemności
nieprzeniknione, są jak śnieżna pościel.
Jakby nam nagle owa ziemia biedna
prezentowała w końcu tylko jedną
połowę twarzy - jej policzek mieści
zebrane wszystkie jedwabie niewieście.
Śnieg sypie. Pełno lodowatej kaszy.
Widać zły ślepiec szaleje i straszy.
A czego dotknie, to od jego tchnienia
w bielmo na oczach natychmiast się zmienia.
Włączyć odbiornik, piosenek posłuchać?
Też będzie pustka, choć nie cisza głucha.
Albo list pisać do znajomej z Tweru?
Aby drzwi sprawdzić biegniesz od papieru.
Jak się rozebrać i do snu położyć,
gdy biel koszuli biel ramion pomnoży.
Zza nich na ciebie cały pułk się toczy –
białkami w szybie błyskające oczy.
Za oknem zamieć. Nie patrz w tym kierunku.
Tam oczekuje twego podarunku
krzepki pielęgniarz w całunowej głuszy,
w płachcie koloru już zbawionej duszy.
Josif Brodski
przełożyła Katarzyna Krzyżewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz