Starzec i słońce
Żył długo.
Starzec opierał się tutaj o pień, potężny pień drzewa, wiele razy o zachodzie słońca.
Przechodząc tamtędy stawałem, żeby mu się przyjrzeć.
Był stary, twarz miał porytą zmarszczkami, oczy bardziej wygasłe niż smutne.
Wspierał się o pień, a słońce najpierw zbliżało się nieco i czule kąsało mu stopy
i tam zostawało chwilę, przycupnięte.
Potem wędrowało wyżej, pogrążało go, wchłaniało,
ciągnąc lekko za sobą, wtapiając w łagodne swe światło.
O dawne życie, dawne trwanie, jakże wszystko blakło!
Garść popiołu, dzieje smutku, strzępy zmarszczek, nędza zżartej skóry,
jakże to wszystko z wolna się ścierało, rozpadało!
Jak skała, która w niszczycielskim potoku pomału się kruszy
wydana na pastwę dźwięczącej miłości,
Tak w owej ciszy starzec zanikał powoli, z wolna wydając swe ciało.
Widziałem jak mocarne słońce powoli kąsało go miłośnie i usypiało,
aby w ten sposób stopniowo wziąć go w posiadanie,
krok za krokiem roztopić w swym świetle,
jak matka, co z tkliwością wielką dziecko znowu przygarnia do łona.
Przechodziłem i patrzyłem na to. Lecz nieraz dostrzegałem tylko lekki zarys śladu. Zaledwie ulotną koronkę istnienia.
To, co pozostało, kiedy łagodny cichy starzec
przeszedł już w całości na słoneczną stronę,
cierpliwie przez ostatni promień słońca zagarniany,
jak tyle innych niewidzialnych rzeczy tego świata.
Vicente Aleixandre
tłum. Hanna Igalson-Tygielska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz