Pożegnanie Edith Piaf
I Paryż był, i scena, i na scenie
ktoś dowcipkował i dla rzadkich braw,
mizdrząc się, deptał sztukę i sumienie...
I wszystko to był wstęp – do Edith Piaf.
Aż wtem zza kulis się zjawiła – ona,
w wyblakłej twarzy - ani kropli krwi,
jak gdyby w hałaśliwy skecz – zmęczona
tragedia weszła, pomyliwszy drzwi.
Jak gdyby nagle ktoś zapędził w potrzask
tej płaskiej szmiry. Tych jarmarcznych bzdur –
sowiątko chore, o podłych oczach,
ciężkie od swoich nastroszonych piór.
Drobna, zziębnięta, omal że nie mogąc
na nogach się utrzymać, stała tu,
pośrodku ciebie wznosząc się, epoko,
półżywa, bez nadziei i bez tchu.
Jak na Sekwany fale, w które z mostu
za chwilę skoczy, tak patrzała w dół
na nas, publiczność...
Gdybym mógł po prostu
rzucić się do niej, wesprzeć, objąć wpół!
Lecz sojusznika nie chcąc ni obrońcy,
orkiestrze ręką dała znak... I krok
zrobiła naprzód.. I po nutach drżących
przebiegła sztuka niewidzialną skrą.
I w śpiew się wzbiło, jakby w dal leciało,
smagane spojrzeniami, wzwyż i w blask,
to przez lekarzy pokrojone ciało –
leciało lekkim łukiem – prosto w nas!
Szlochało lecąc, wybuchało śmiechem,
Zwierzało szeptem sny bulońskich traw,
Dudniło ulic podwojonym echem.
I to się nazywało Edith Piaf.
Zmieszały się w niej dzwony i lawiny,
ulewy, bitwy nadciągały grzmiąc...
A my myśleliśmy, że się bawimy
Jak wielkoludy liliputką - nią!
Lecz w krtani! – rozpacz i wiara, i wielu
gwiazd wirowiska, zachodzące mgłą...
Ona – olbrzymka – nędznych guliwerów,
Igrając, raptem ujmowała w dłoń.
A najważniejsze było w niej – artystce,
że gdy za sceną się czaiła śmierć,
jej krtanią dźwięczną szli jutrzejsi wszyscy
artyści, niosąc miłość, łzy i śmiech.
Więc tak się schodzi z desek, tak umiera,
w natchnieniu groźnym prorokując nam!
- Śpiewała Edith Piaf – niby chmimera,
na scenę spływająca z wież Notre-Dame!
Eugeniusz Jewtuszenko
przełożył Wiktor Woroszylski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz