Groteska o grajku i wiolonczeli
Gdzieś na ulicy nienazwanej.
gdzie trzeźwi trafić już nie mogą,
żegluje nocą szynk pijany
ze śpiewającą w nim załogą.
Bezzębne usta z butli piją,
ochlaj podają tu anieli.
A w kłębach dymu gra nam trio
i płacze łzami wiolonczeli.
Nieboszczyk niski i zielony,
gładzi ją smyczkiem po podbrzuszu.
W butelce pustej toną tony
i oto usta płakać muszą.
Gra tu tak rok i gra dwa lata.
nad wiolonczelą wciąż się karli.
Dawno za drzwiami nie ma świata.
dawno już wszyscy trzeźwi zmarli.
Lecz raz jak zawsze łzawy grajek,
po wiolonczeli smyczkiem pisze,
a ona nagle łkać przestaje,
ze strun wylewa wielką ciszę.
Knajpa nie widzi, knajpa pije,
smyczek milczenie gładzi pięknie,
a wiolonczela w oczach tyje
i co utyje - to pojęknie.
Dziwnie się oto plecie bajka:
kiedy na ciszę już spojrzeli,
ujrzeli płaczącego grajka,
przy grubiejącej wiolonczeli.
Zanim podano watę, szczypce,
ona zrobiła się pękata
i z wnętrza jej wypadły skrzypce
maleńkie i krzyczące "tata".
A gdy podrosły i po trosze
nabrały wdzięku, oraz linii,
od trupa kupił je za grosze,
jakiś pijacki Paganini.
Światopełk Karpiński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz