Nad Kaukazem
Samolot wzbił się skokiem nad ostatnie góry
i naraz ugrzązł w słońcu, jakby nie czuł
wirów, na chmurze usiadł jak ptak złotopióry.
Lecz od tej niespodzianej chwili jakież zmiany.
Góry, kry i drzewa, to błękitne przepaści.
Obłok złoty śpi, lecz gna czarny i gna szklany
i błądzi becząc jagniątko czerwonej maści.
Przeorały pola pędzące kry jak pługi –
i wtedy dopiero spostrzegłem błyskawicę
zastygłą we mgle – i masyw chmur czarny i długi –
i jodłę uniesioną przez gromu iglicę…
Samolot runął aż w lej błękitnej przestrzeni,
ale ciągle jeszcze nie widać było ziemi.
Pełzały mgły jak stali cieknące strumienie
ogarnięte raz parą, raz ogniem płomieni.
Ileż radości niosła już następna chwila.
Pod niebem czystym co raz jawiły się wzgórza,
domki muskające czas jak skrzydło motyla,
morze łagodne, przejrzyste u wsi podnóża.
Zieleń po schodach światła pięła się ku niebu,
lecz nagle cofały, rozpadały się góry
i splamione próchnicą i zerwaną glebą
pędziły rzeki w morze, splątane jak sznury.
Dotknąłem nieznanej ziemi zdobywczą stopą,
by upaść na twarz, przed wciąż żywą Europą.
Stanisław Piętak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz