Georges Corominas |
Kiedyś wreszcie uciekniemy do Wenecji
z tych wszystkich blokowisk,
prześwietlających do żywej kości jak karnawał w Rio
– by wreszcie otworzyć się - nawet w maskach Dell’arte.
Tam trzeba się będzie odgadnąć za szpetnym nosem
lekarza zadżumionych, rozognionym spojrzeniem Arlekina
albo w pięknym kostiumie Kolombiny
z twarzą Catherine Deneuve.
Przez wodę, gdzieniegdzie migającą w rokokowych bruzdach,
wszyscy spełnimy się. Głupcy staną się mędrcami,
urzędnicy - rycerzami.
Bo jeśli życie jest snem – tu, wraz z tobą – nawet po omacku
dojdę do jego brzegu i będziesz mi drzewem laurowym,
które na zawsze będzie rodzić tylko wieńce,
a ja zerwę dla ciebie jaśmin, który jest jaśminem.
Choćby okazało się, że plaża przy Lido
przeobraziła się w kolejną parabolę. To edeńska miara,
fatamorgana w przerwie na cappuccino.
Niech się zdaje wszystko, zaistniejemy w przezroczystości
tła ogólnego i ożywionej w słońcu mauretańskiej galerii,
rozciągając w czasie wyobraźnię po kolana w miejscu,
gdzie nie obowiązuje codzienna trywialność.
Poczuć się jak odaliska, uciekająca od świtu
pod osłoną haremu, bo rzeczywistość istniejąca
tylko w jednej wersji, jest zesłaniem.
Przecież od początku mężczyźni kradli welony,
by między labiryntem menuetów
wślizgiwać się do żeńskich klasztorów:
Kruszyć nieśmiertelność, doznając siebie
nawet w grozie upadającego miecza.
Bycie kimś innym, polega na byciu sobą.
Właśnie się stało i wciąż staje…
Ela Galoch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz