Julian Fałat - Przelot dzikich gęsi |
Do pensjonatu w górach jeździłby,
na obiad do jadalni schodziłby,
na cztery świerki z gałęzi na gałąź
nie otrząsając z nich świeżego śniegu
zza stolika pod oknem patrzyłby.
Z bródką przyciętą w szpic,
łysawy, siwiejący, w okularach,
o pogrubianych i znużonych rysach twarzy,
z brodawką na policzku i fałdzistym czołem,
jakby anielski marmur oblepiła ludzka glina -
a kiedy to się stało, sam nie wiedziałby,
bo przecież nie gwałtownie,
ale pomalutku zwyżkuje cena za to,
że się nie umarło wcześniej
i również on te cenę płaciłby.
O chrząstce ucha ledwie
draśniętej pociskiem
- gdy głowa uchyliła się w ostatniej chwili ,
„cholerne miałem szczęście'' mawiałby.
Czekając aż podadzą rosół z makaronem
dziennik z bieżącą datą czytałby,
wielkie tytuły, ogłoszenia drobne,
albo bębnił palcami bo białym obrusie,
a miałby używane od dawna dłonie
o spierzchłej skórze i wypukłych żyłach.
Czasami ktoś od progu wołałby:
,,panie Baczyński, telefon do pana''
i nic dziwnego w tym nie byłoby,
że to on i że wstaje obciągając sweter
i bez pośpiechu rusza w stronę drzwi.
Rozmów na widok ten nie przerywano by,
w pól gestu i w pól tchu nie zastygano by,
bo zwykle to zdarzenie, a szkoda, a szkoda,
jako zwykle zdarzenie traktowano by.
Wisława Szymborska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz