Dla poematu
Nie po raz pierwszy odchodzisz jak zbłąkany wiatr za daleki wygon.
Każdy krok męcząco odmierzony w wrzącym rytmie krwi,
łuną mi biją o pierś lata, miesiące, dni,
zmierzch ostatni w smutek dymu jak w żałosne struny czoło osnuł.
To był rok 1914. O kilka kroków staliście przede mną
objęci żalem, smutni w załamaniu rąk.
Wstałem i dymiąc jeszcze zduszonym marzeniem,
szedłem na wprost jak blask ku płynącym polom.
Ze mną mój pies,
tak samo jak ja oczekujący za wsią przylotu szeleszczących gwiazd.
Nikt z was nie wiedział, że byłem już wtedy umęczony wizją.
Wisiała wkołysana w zmierzch — długa wieś dymami cofnięta po las.
Uśpieni na przyzbie, zapominaliście o chłopcu,
co spaloną tęsknotę roznosząc ulicą z przemienionych topól,
jak świerszcz nad ranem w nieruchomym polu gasł.
Lata wojny — trwożnie bije szczęk broni do płonących okien.
Krzyże w zaułkach chmur, krzyże na wprost. Serce moje było jak huk dział.
W nocy wypływał nade mną szary żołnierz, pod drżące ramię mnie brał.
Dudniły wśród sennych armatnich wozów zwycięskie nasze kroki.
Tak trwało, aż jednego ranka krew zastygła koło ust.
Chwiejący się i blady tuliłeś do piersi skrzydlate obłoki.
Śmiały się dzieci, gdyś gałązkę, marzeń w oczach dla gwiazd niósł.
Zatonęły w siwym szalu snu wierzby jak w wodzie głębokiej—
w roku 25-tym wierszem po raz pierwszy potoczył się słów twoich szarpiący wóz.
Ach, jak bolesny jest wybuch natchnienia — płonący wzruszeń krzak.
Do dziś zasłaniam usta ręką, gdy mija mnie ten siwy jak szyby wieczór.
Dlaczegoś uderzył mnie, ojcze, wtedy obcym, palącym głosem w twarz?
Wspiąłem się przeciw tobie, przecięty nagłą jak łuna dumą,
i prosto w twe oczy rzuciłem ci wyzywające słowo.
Przewinęła się między mną, szesnastoletnim zbuntowanym chłopcem, a tobą
odarta z złudzeń, w białym znieruchomieniu straszna chwila.
Upadłem pierwszy, ręce wyrzuciwszy przed siebie w piach.
Płynęły drzewa szumiąc nad strąconą w przepaść głową,
jak o czarną szybę bił głos — widziałem:
przegięty ku mnie szorstki kamień zakrzepłą, dumną twarzą,
swego Boga i niebo wzywając na świadków,
przeklinałeś mnie długo słowami, co nie łzawią, palą.
Lasem pochylił się zmierzch,
gdym dźwignął z powrotem na barkach ciężar szesnastu lat.
Krusząc napięte myśli jak wiatr wezbrane w żarem buchającą pieśń —
wzrastałem samotnie na uboczu krwią sprężoną i żyzną,
w uniesieniu padłem na twarz przed przemykającą mi przed oczami rozświetloną wizją.
Żalem pędzona jak pies przybyłaś do mnie i w miękkie ramy objęłaś mnie płaczem.
Twoje dłonie jak lilie wrośnięte w pamięć dotąd mnie jeszcze parzą.
Myślałaś, matko, że szukam w stawie śmierci rozdarty szaloną rozpaczą,
a ja dusiłem się, płonąc słowami, tętniącymi od ziemi po najwyższy obłok.
Chwiała się w przestrzeni błyskawic jego postać.
„Ojcze, okrutny ojcze, co nie znasz innej litości prócz łez!”
Płynęły litery, zdania — zapłakałem.
Tuliłaś, mamo, do swych kolan moją nawiedzoną twarz.
W słowach są struny dni, znów szumisz, braciszku, słowami.
Dziś rok 1934. Oczy moje błyskawicami natchnień biją o zmierzch szyb.
Nie poddamy ust dalom napełnionych łzami.
Konie, lipy przy płocie, drży ulica pod tętentem tysiąca nóg.
W aureoli z dębów i złotawych chmur moja poezja dla was płonie.
Pierwszy wpadam na trakt — poza mną jak obłok dymiący kurz z szerokich dróg.
Witaj mi, wpływająca w mój wiersz wonią wiatru i ziół, nizinna, nieśmiertelna ziemio.
Stanisław Piętak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz