Jeśli tworzy ten jeden krajobraz, który w nas, niestałym gatunku,
Budzi konsekwentną nostalgię, to głównie dlatego,
Że rozpuszcza się w wodzie. Zwróć uwagę na zaokrąglone zbocza,
Gdzie na powierzchni woń tymianku, a pod spodem
Utajony system jaskiń i ich połączeń; nastaw uszu
Na zduszony śmiech źródeł, które tryskają wszędzie,
A każde przy tym napełnia swą prywatną sadzawkę dla ryb
I żłobi swój własny wąwozik, z urwiskami gotowymi udzielić
Gościny motylowi i jaszczurce, przypatrz się dobrze
Tej okolicy niewielkich odległości i sprecyzowanych miejsc:
Cóż mogłoby ci bardziej przypominać Matkę lub stanowić
Lepsze tło dla jej syna-kokieta, który w niedbałej pozie
Wygrzewa się w słońcu na skale, nie wątpiąc ani przez chwilę,
Że jest kochany mimo wszystkich swych wad; którego dzieła
To tylko produkty końcowe jego uroku? Od zwietrzałych warstw skały
Do świątyni na szczycie; od ledwie widocznych źródeł
Do przykuwających wzrok fontann, od dzikiej winorośli do winnic –
To kroki zmyślne, lecz krótkie, nie sprawiające trudności
Dziecku, które, psotami czy przymilaniem się, pragnie
Zwrócić na siebie uwagę, a rodzeństwo usunąć w cień.
Thorvaldsen - Hebe 1806 |
Stromymi kominami skalnymi, po dwóch, po trzech, niekiedy
Ramię w ramię, lecz nigdy, dzięki Bogu, krok w krok; albo gdy
Po zacienionej stronie placu, w południe, prowadzą pełne swady
Dysputy, znani sobie nawzajem zbyt dobrze, aby sądzić,
Że któryś z nich ukrywa coś ważnego, niezdolni
Do pomyślenia boga, którego ataki złości byłyby reakcją
Moralisty i nie dawały się uśmierzyć zgrabnym aforyzmem
Albo sukcesem łóżkowym: bo przyzwyczajeni do skały,
Której naturą jest odzew, nie musieli nigdy przesłaniać twarzy
W nabożnym lęku przed kraterem ziejącym wciąż ognistą furią
I nie dającym się zreperować; przystosowani do swojskich
Potrzeb dolin, gdzie każdy namacalny cel da się osiągnąć
Pieszo, nie spoglądali nigdy w nieskończone przestrzenie
Przez kratę koczowniczego zgrzebła; szczęściarze od urodzenia,
Nie narazili nigdy nóg na zetknięcie z grzybami
I owadami dżungli, monstrualnymi przejawami życia,
Z którymi nie mamy – jak wolimy ufać – nic wspólnego.
Toteż gdy któryś z nich zejdzie na złą drogę, jego mózg pracuje
W dalszym ciągu na zrozumiałej zasadzie: status alfonsa,
Handlarza fałszywą biżuterią, tenora, który zmarnował głos
Efektami pod publiczkę – to może się zdarzyć każdemu
Z nas, prócz najlepszych i najgorszych…
To pewnie dlatego
Najlepsi i najgorsi nigdy nie zostawali tutaj na dłużej –
Woleli szukać gleb pozbawionych umiarkowania, gdzie piękno
Jest mniej uzewnętrznione, światło mniej jawne, sens życia
Nie sprowadza się do błazenad. „Chodź!”, wołały granitowe pustkowia,
„Jakże pełen wykrętów jest twój humor, jak przypadkowy
Najczulszy pocałunek, jak na zawsze jest śmierć”. (Przyszli święci,
Wzdychając, wymykali się.) „Chodź!”, mruczały gliny i żwiry,
„Na naszych równinach można swobodnie musztrować armie; rzeki
Czekają na ujarzmienie, niewolnicy na budowę twojego
Grobowca, w wielkim stylu: ludzkość jest miękka jak ziemia
I obie wymagają melioracji”. (Ci, z ambicjami Cezarów
Wstawali i wychodzili z trzaśnięciem drzwi.) Lecz tych naprawdę
Nie zważających na nic przyciągał starszy, zimniejszy
Głos – szept oceanu: „Jestem samotnością, która nie prosi
O nic, nie obiecuje niczego: tak cię wyzwolę. Miłość
Nie istnieje; są tylko różne zawiści, a każda smutna”.
To była prawda, kochanie, wszystkie te głosy miały
Rację i wciąż mają: ta kraina jest tylko z pozoru
Przytulnym domem, jej spokój nie jest historyczną ciszą
Zapadłą nad miejscem, gdzie coś rozstrzygnęło się raz na zawsze:
Zacofana, waląca się w gruzy prowincja, połączona tunelem
Z wielkim, ruchliwym światem, obdarzona swoistym urokiem
Wyświechtania – czyżby dziś była tylko tym? Niezupełnie:
Ma wobec świata zadanie, którego wbrew własnej naturze
Nie zaniedbuje – podaje mianowicie w wątpliwość wszelkie przesłanki
Wielkich Potęg, a i naszym prawom nie daje okrzepnąć. Poeta,
Podziwiany za swój sumienny obyczaj nazywania słońca
Słońcem, a swego umysłu – Zagadką, czuje się zbity z tropu
W towarzystwie tych marmurowych posągów, które tak jawnie
Podają w wątpliwość jego antymitologiczny mit;
Ci ulicznicy, ślący barwne propozycje w ślad za uczonym,
Gdy kroczy kolumnadą po mozaikowej posadzce, ganią tym samym
Jego tkwienie w abstrakcjach Natury, mnie także się dostaje,
Zależnie od tego, co i ile wiecie. Nie tracić czasu,
Nie dać się złapać, nie zostać z tyłu, a już zwłaszcza nie być
Jak zwierzęta mające zwyczaj się powtarzać, jak woda
Czy głaz, których zachowanie da się przewidzieć: oto
Nasza Modlitwa Powszechna, z której najbardziej podnosi na duchu
Muzyka, dająca się tworzyć wszędzie, niewidzialna
I bezwonna. Z punktu widzenia faktyczności naszej przyszłej śmierci
Mamy niewątpliwie rację; jeśli jednak grzechy
Zostaną odpuszczone, jeśli dojdzie do zmartwychwstania ciał –
Owe modyfikacje materii w kształty niewinnych atletów
Lub w gestykulację fontann, konstruowanych wyłącznie
Dla przyjemności, podsuwają argument następny:
Błogosławionych nic nie obejdzie kąt, pod jakim na nich patrzymy –
Nie mają wszak nic do ukrycia. Kochanie, nie wiem nic ani
O jednym, ani o drugim, ale kiedy usiłuję sobie wyobrazić
Pozbawioną usterek miłość albo byt przyszły – słyszę
Pomruk podziemnych strumieni, widzę pejzaż wapiennych skał.
W.H. Auden
przełożył Stanisław Barańczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz