Spotkanie - Stanisław Piętak

Spotkanie

Po niebie chodziła Marysia z liljami,
więc oczy zakopywałem długo w rozpalony piach —
na zgrzanej oborze pies i złoty dym upału,
do koryta z zieloną wodą słońce wianuszek srebrnych kwiatów
kwitnąc upuszczało.

Gdy zatrzymałem lśniące lustro wątłemi palcami,
zakrwawiła się czarna wstążka w piersiach od nagłego kaszlu,
Marja—Marja już nie szła, płynęła z chmurami,
na ustach mając lilje i lilje we włosach —
stałem boso, w lnianych portkach,
wydłużyły mi się worki błękitu koło nagich pach.

Wargi poranione żarem ważyły jak kawałek żelaza,
próżno do oczu zaczerpnąć z nieba łez,
ścieżyną, unoszoną niteczkami ciszy,
nabity w obnażoną czerwień i gryzący płacz,
wyszedłeś znowu,
spojrzeniem kalecząc mi piersi jak igłami.

Gdyby móc, zapaliłbym powietrze ręką —
ach, przecie: wyniosłem cię za daleką drogę,
czemu nie odszedłeś z brzozami w rozzłocony pył?
Ty nawet nie wiesz, jak bolał
twoich krwawiących oczu ropiejący strach.

Wziąłem cię w ręce,
wtedy lustro umknęło między wierzby,
tam głos Marysi kwitł,
czy wiedziałeś, że idę cię topić?
W gardle owiniętem zgniłą sierścią ktoś ci tak rzewnie krew rozszlochał,
z chmur upadł biały wianek,
gdy Marja pokrwawiła błękitną dolinę ustami,
od północy z czarnego pustkowia
wyszedł rudy prałat, groził —
żeby tak zębami pogryźć niebo
na białe strzępy zdarłbym zapłodnione stada chmur.

Od żył rozkruszyła się cisza, z zachodu wyszedł brat i płakał,
pochyliłem się nad wodą —
śliniło się słońce, wijące wianuszki z liljowego tła,
na Marję musiałem splunąć, prałatowi pokazałem język,
by ciebie mocno zepchnąć do samego dna.

Wypłynąłeś po chwili,
w oczach ten sam bolesny pożar, co u płaczącego brata,
czas naładowany nożami serca nie omijał,
a jednak walnąłem cię w chory łeb kamieniem,
zakwiliła krew w uszach, potem na spłoszonej szyi
od jęku twego rozpluskał się wiatr.

Tej samej nocy Marja miała twe oczy i płakała, gdym ją bił,
czemu nie odchodzisz dotąd?
nie zostawiłeś jej w piersiach mleka ani nitki krwi,
a ciągle rozdrapujesz jej ciało pazurami.

Gdy wrastasz nad ranem w obnażony księżyc,
nie uśmiecham się od drzwi —
wiem, że znów jutro jeszcze boleśniej mi się przyśnisz.

Stanisław Piętak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz