Roman Kochanowski - Jesień |
Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
Łażę, depczę warszawski beton,
piszę wiersze – z niczego.
W oficynie na Mokotowie
mieszkam, płacę komorne,
patrzę na chmury wieczorne:
miedź stopiona z ołowiem.
Hoduję radość zamarłą
w ciasnych szczelinach bytu,
aż przyjdzie wiosna – spazmem za gardło
ściśnie, za serce schwyta...
A wtenczas zieleń wszystka
boli najmniejszą gałązką,
głuszy szelestem listka,
rośnie w słowa bez związku.
Tak wiersz z niczego powstaje,
boli, raduje – z niczego...
Nie śpię do rana, wstaję –
diabli komu do tego.
Najstraszniej nocą z dala
słuchać rzeki szelestów:
narasta, narasta fala,
już oknem rwie, już jest tu,
za włosy porywa, pędzi
wśród świata różności i mnóstwa,
po stromej, ostrej krawędzi:
twórczości i samobójstwa.
O świcie jestem znużony,
patrzę w okno i milczę.
Wtedy mi ciąży najmilsze,
smutne spojrzenie żony...
Parzy stopy warszawski beton,
i jest w tym wierszu coś złego...
Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
Władysław Broniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz