Robert Tirado |
Piszę jeszcze jeden list pożegnalny, bo
pożegnalnym listem jest każdy mój wiersz.
Smutnym, oczywiście. Smutny się urodziłem,
mówiłaś mi nie raz, matko. Smutny.
Zbyt smutny. Smutny byłem całe dzieciństwo.
Smutny byłem i zostałem na całe życie.
Śmiałem się co prawda, i to nie tylko
czasem. Śmiałem się często. Zbyt często.
I to głośno. Zbyt głośno. Ale daremnie
śmiechem próbowałem pokryć smutek. Wielki.
Zbyt wielki. Bolesny. Zbyt bolesny. Nieuleczalny.
Nie mogę już wytrzymać, matko. Nie przeczę:
grzeje mnie słońce krasu. Grzeje oko, słowo
i ciało ukochanej kobiety. Jej współczucie,
wyrażone ciszą i kojącym dotknięciem.
Grzeje kwiatów pełen ogród wyrosły z mojej
dłoni. Grzeją upojne zapachy śródziemnomorskich
ziół: szałwii, lawendy, rozmarynu...
Kot na kolanach. Kielich terana. Ale nie mogę,
nie mogę, nie mogę tak dłużej. W Tomaju też mnie
odnalazły, matko, sarajewskie deszcze. Nie mam już
dokąd przed nimi uciekać. Padają, matko, padają,
i nie przestają padać na zawsze wpisane w pamięć
długie, drobne, zgubne sarajewskie deszcze.
Nie mogę tak dłużej. Zmęczony jestem ukrywaniem się.
Zmęczony uciekaniem, nie mogę, nie mogę tak dłużej.
Zmęczony jestem, matko. Zbyt zmęczony. Na śmierć
zmęczony, tak jak n a ś m i e r ć z m ę c z o n a była
moja siostra Marina Cwietajewa.
Josip Osti
tłum. Dorota Jovanka Ćirlić
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz