Wielomiesięczne kryzysy
Ta bezbrzeżna, poważna, lirycznie uczona
pogarda w oczach artysty S. gdy się przysiadał w kawiarni
chuchając czterodniowym bibliotecznym kurzem:
jak to, on pod krawatem, a ja pod muchą,
on skrępowany, zapięty, a ja ostatnią z koszul
rozrywam jak krwawiąca pierś! Czysta dostojewszczyzna!
Wielomiesięczne kryzysy. Ja wiem, ja się ich wstydzę,
od lat poniżej poziomu: co za honor; mieć w biografii
rozwód, dewiacje, zboczenia, parę większych nałogów,
złamany nos, kurację psychiatryczną, burzliwe romanse,
pełnokrwiste podcięcie żył; jakieś tęczowe skandale
zamiast szarych gaf: chandry trwające pół roku,
zamiast żeby z szacunkiem szeptano: „B. został
profesorem w Harvardzie”; ciągłe dzwonienie po nocy
do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza,
pożyczki na zapłacenie mandatu, znalezienia w ich życiu
miejsca na mnie, całego; tak wiele – listy z okrzykiem
„Pomocy!", bez eufemizmów typu: „Ostatnio jesieni w złej formie”.
Ja wiem, to jest materiał na mit, kult, legendę,
film z Robertem De Niro, Mickym Rourke, marines, ringiem
i tłuczeniem szkła. W którym momencie zszedłem, nieuleczalny
chuligan, na tę złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus
imponowania, uprawiania sportów, ciągłego niszczenia
barier i makietek? Z pewności, że nie będę
i tak słyszany ze swoim krzykiem donikąd
w chórze profesjonalnie dźwięcznych dywagacji
szarości? Także ze śmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej
świadomości, że nie można przez cale życie
powtarzać: „Ostatnio jestem w złej formie”?
Z przewrotnej chęci do zakłócenia spokoju ratownikom
czy z naiwnej wiary w ich ratownicze talenty?
Z pokory: że nie dam sobie rady z upchniętym do wnętrza złem?
Czy innej pokory: kogoś, kto jest tak niedościgłą ofiarą
swoich braków i mroków, że wciąga w ich system zamknięty
innych, nie myśląc: och, gdybym tak nie zdradził, co wiem,
czybyście mieli odwagę powiedzieć o czym milczycie?
Jacek Bieriezin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz