Dwa hotele (fragment) - Edward Stachura


...Letnia noc była w stogach. Pod gwiazdami. Oglądałem je długo. Najdłużej. Mógłbym nie oglądać. Wystarczyło przewrócić się na brzuch. Wystarczał jeden ruch ciała, by przewróciło się niebo, półkula świata. W takich chwilach jednak nie pragnąłem kataklizmów. Mogłem patrzeć na gwiazdy bez końca. Były morzem. Mogłem na morze, w morze, bez końca. Ulatywałem do niego wysoko. Najwyżej. Nic nie było prócz tego ulatywania. Ulatywałem i to było jakby omdlewanie w górę, coraz wyżej. Jaka to była lekkość, o gwiazdy! Pióro, które skrzydło lub ogon ptaka zgubiło i teraz ma wszystkie wybiegi. Niedziela po niedzieli zapomniana i teraz sama się świętuje. Jakie to było świętowanie, o gwiazdy! Najwyższe. Ulatywałem też najwyżej i jeszcze...
Kiedy błysk spadającej gwiazdy, gdzieś nad lewą nogą, błysk jak klinga, bo to była szpada przecinająca niebo nie tylko, przecinająca wybieg, niedzielę i zapomnienie jak cios między oczy, po którym się nie odchodzi, lecz przychodzi do siebie. I spadałem. Nisko, coraz niżej, w stóg. Musiałem bardzo nisko upaść, bo zamykałem oczy i wtedy spadałem dalej, jeszcze najniżej...

Edward Stachura

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz